niedziela, 28 marca 2010

Lotnisko w Masłowie jak dworzec PKS

Przez siedemnaście lat od ostatniej poważniejszej inwestycji na lotnisku, czyli wydłużenia pasa do 900 metrów przed pierwszym salonem przemysłu obronnego, w Masłowie praktycznie nic się nie działo. Lotnisko zarastało krzakami i drzewami, niszczało oświetlenie, a kolejne zapowiedzi remontów i inwestycji pokazywały tylko bezmiar niemocy. Sytuacja Masłowa jest wyjątkowa w porównaniu z innymi aeroklubowymi lotniskami w Polsce, gdzie są one właścicielami gruntu. Dlatego trzeba ją wykorzystać dla dobra mieszkańców i regionu, a nie tylko stowarzyszenia sportowo-rekreacyjnego. Marszałkowi brakuje ludzi? Jeśli samorządowa spółka Lotnisko Kielce zostałaby podmiotem zarządzającym, mogłaby tych fachowców zatrudnić, bo na największym jak na razie lotnisku w regionie z pewnością można zarobić. A tak Masłów dalej będzie przypominał kielecki dworzec PKS-u. Zarządza nim państwowy przewoźnik, który sam ledwie daje sobie radę na rynku, a prywatne firmy przewozowe i pasażerowie z dworca uciekają.

niedziela, 14 marca 2010

Jak chronić zieleń w mieście

20/06/2009

W tym tygodniu wszedł i od razu zszedł z porządku obrad projekt nowelizacji uchwały o Kieleckim Obszarze Chronionego Krajobrazu. Władze miasta w niepoważny sposób potraktowały bardzo ważny dla mieszkańców temat i chwała tym radnym, którzy na taką groteskę się nie zgodzili.

Według planów wydziału ochrony środowiska UM obszar chronionego krajobrazu ma się powiększyć aż o jedną siódmą, z 3550 do ponad 4100 hektarów. To jedna trzecia miasta. Na terenie obszaru i w pobliżu jego granic trudniej uzyskać zezwolenie budowlane lub jest to wręcz niemożliwe. Standardem już są protesty mieszkańców powołujących się właśnie na istnienie obszaru. Rodziło to w ostatnich latach kilka lokalnych konfliktów i pewnie będą jeszcze kolejne. Zmiany obszaru, tak istotnego z punktu widzenia mieszkańców, nie można "wrzucać" radnym pod obrady komisji w ostatniej chwili. A tak właśnie uczyniono. Nie można tego robić bez konsultacji społecznych. Ale nie tylko tych zabrakło. Podczas obrad komisji gospodarki komunalnej i ochrony środowiska rady miejskiej okazało się, że nawet między samymi urzędnikami nie było porozumienia. Z koncepcjami dyrektora Roberta Urbańskiego z wydziału ochrony środowiska nie zgadzał się Artur Hajdorowicz, dyrektor Biura Planowania Przestrzennego. I taki bubel miał stanąć na sesji.

A to bardzo ważna kwestia - w jakim kierunku ma się rozwijać nasze miasto? Czy naprawdę należy chronić przed zabudową aż tak wiele? Czy nie dość wysokie ceny mieszkań mamy obecnie, bo - o czym mówią zgodnie eksperci - jest za mało terenów budowlanych?

Bardzo cenię sobie piękne krajobrazy i zieleń, ale uważam, że w Kielcach szala wagi zdecydowanie za bardzo przechyliła się na korzyść lobby przyrodniczego.

Co jakiś czas słyszę głosy, że Kielce mogą się szczycić tym, że są jednym z najbardziej zalesionych miast w Polsce. Zapytam: czym tu się szczycić? Wspaniałymi drzewami mogą się chwalić parki narodowe. Miasto powinno być dumne z kultury, architektury, klubów sportowych, wygodnej komunikacji, dobrych przedsiębiorstw. I wcale nie chodzi tu o zabetonowanie całego miasta, jak często słyszę. Zieleń w mieście jest niezbędna, ale jako uzupełnienie miejskiej infrastruktury, a nie element dominujący. Miasto składa się przede wszystkim z domów i ulic, tym różni się od wsi, skansenu i rezerwatu przyrody.

Przemyślmy więc porządnie, co tak naprawdę warto w Kielcach chronić, ale wtedy chrońmy to naprawdę, tworząc cywilizowane miejsca odpoczynku, a nie chaszcze i nieużytki, królestwa pijaków i bezpańskich psów.

Koniec pralni posła Andrzeja Pałysa

24/10/2009
Panie pośle, proszę już się nie kompromitować i jak najszybciej wycofać wniosek o unijną dotację na pralnię w Solcu-Zdroju. Zwracam się do posła PSL-u i wiceprezesa tej partii w województwie Andrzeja Pałysa.

Szkodzi Pan sobie i swojej partii, co w sumie nie bardzo mnie obchodzi. Ale obchodzi mnie, że przede wszystkim szkodzi Pan społeczeństwu. Przez takie zachowania jak Pańskie ludzie odsuwają się od polityki, a więc tak naprawdę od demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Utwierdza Pan ich w przekonaniu, że w życiu rządzi kolesiostwo, nepotyzm i cwaniactwo.

Od środy, kiedy opublikowaliśmy artykuł o tym, że zarząd województwa zaakceptował wniosek o dofinansowanie podpisany przez Pana żonę, w wypowiedziach dla dziennikarzy kręci Pan, jak może.

Najpierw, że tak naprawdę to nie jest żadna wielka dotacja, bo kosztorys może się jeszcze zmienić, żona stara się tylko o 37 proc. dofinansowania i może dostać 200, góra 300 tys. zł. Pewnie tak, tylko że to są tylko Pana słowa, jak na razie żadnego nowego kosztorysu Pana żona nie złożyła i w papierach pozostaje wartość inwestycji 1 mln 315 tys. zł.

Po drugie, opowiada Pan, że taka pralnia to świetny interes dla tamtej części województwa, bo na przykład hotel Malinowy Zdrój musi wozić pranie z Solca do Krakowa. I to jest nieprawdą - owszem, wozi pranie, ale nie do Krakowa, tylko do Buska. Pana pralnia, tworząc więc dziewięć nowych miejsc pracy w Solcu-Zdroju, może zabrać tyle samo lub więcej stanowisk w odległym o 20 kilometrów Busku, w tym samym powiecie. Jaki więc to świetny interes dla regionu?

Po trzecie, używa Pan argumentu: "A co, żona polityka ma siedzieć w domu?". Tylko że do Pańskiej żony ten argument nijak nie pasuje. Pańska żona od lat pracuje w banku, nie siedzi w domu, nie jest więc taka ubezwłasnowolniona, jak mogłoby to wynikać z Pana wypowiedzi.

W rozmowie ze mną powiedział Pan, że "gra była fair". Tylko jak to wytłumaczyć 300 przedsiębiorcom, którzy startowali w tym samym konkursie, a dotacji nie otrzymali? Większość z nich, w przeciwieństwie do Pana i żony, biznes już prowadzi i rzeczywiście, zgodnie z nazwą konkursu, chce "zwiększyć konkurencyjność" swoich firm, a nie zbudować firmę od podstaw. Jak oni mają uwierzyć w grę fair, skoro ocena projektów jest bardzo nieprecyzyjna i ocenna.

Wniosek Pana żony zdobył 57 punktów na 100 możliwych, minimum, by się dostać na listę, to 56,5. Przeglądałem ten projekt. Widziałem też odwołania dwóch przedsiębiorców, którzy dotacji nie dostali, i odpowiedzi na nie urzędu. Śmiem twierdzić, że kilka, może nawet 10 punktów, można było, oceniając taki projekt, spokojnie "naciągnąć" w jedną lub drugą stronę, dając fory bądź zaniżając wynik.

Jeszcze raz powtórzę - proszę nie wyznaczać nowej granicy przyzwoitości w naszym życiu publicznym i wyciągnąć wnioski z tego, co się stało w tym tygodniu.

Komu zmyć głowę za myjnię

21/11/2009

Jak się bardzo i chytrze chce coś zrobić, łatwo jest przedobrzyć. Przekonali się o tym urzędnicy wydziału nieruchomości i geodezji urzędu miasta, a zapłacili, niestety, przedsiębiorcy.

W tym tygodniu opisaliśmy bardzo dziwny przetarg zorganizowany przez miejskich urzędników. Postanowili oni zrobić kielczanom, a konkretnie zmotoryzowanym, dobrze. Uznali, że przy ul. Warszawskiej, naprzeciwko stacji benzynowej Poltanku, kielczanie koniecznie potrzebują myjni samochodowej. Nie restauracji, nie sklepiku, nie jakiegoś zakładu usługowego, sklepu ogrodniczego, sprzedaży nagrobków, artykułów ogrodniczych, sex shopu..., ale tylko i wyłącznie, koniecznie myjni samochodowej! I to nie byle jakiej myjni, ale pięknej, z ładnie zagospodarowanym otoczeniem, odpowiadającej gustowi urzędników (no może i kierowców też).

Ale oczywiście takiej myjni nie może postawić urzędnik (to akurat dobrze, bo pewnie byłyby z nią same kłopoty). Powinien to zrobić prywatny przedsiębiorca. Tylko jak zmusić kogoś, kto płaci swoimi zyskami za dzierżawę, żeby zbudował myjnię odpowiadającą wymaganiom urzędnika? Trzeba do warunków przetargu, oprócz najwyższej ceny, wpisać "szczegółową informację na temat sposobu zagospodarowania gruntu przeznaczonego do wydzierżawienia". Jak bowiem wszystkim wiadomo, myjnia samochodowa jest tak wyrafinowanym pomysłem, że jej otoczenie musi być naprawdę super. Ekstra. Wyjątkowe. Jakie dokładnie, i tak już się nie dowiemy.

Wysiliwszy się w ten sposób, urzędnicy przygotowali przetarg, co jest czynnością żmudną. Musieli opracować 18 punktów warunków przetargu, ogłosić go w internecie i na tablicy w ratuszu, prezydent miasta musiał podpisać odpowiednie Zarządzenie nr 283/2009, w końcu kilkuosobowa komisja musiała kwalifikować oferty formalnie, oceniać merytorycznie, wyłonić wygranego... uff, ciężka praca. Tylko po co? Skutek można było przewidzieć. Wpłynęło dziewięć ofert. Niektórzy przedsiębiorcy przygotowali nawet wizualizacje, grafiki, zdobyli dokumenty od producentów myjni samochodowych! Inni, chyba ci, którzy wierzyli jeszcze w resztki zdrowego rozsądku, napisali po prostu, że postawią na działce myjnię samochodową. Żadna z ofert nie zadowoliła urzędników. Przetarg unieważnili, odrzucając i tę najwyższą ofertę, dającą za działkę ponad 5 tys. zł miesięcznie, i tę zawierającą najpiękniejsze architektoniczne wizje.

Zmarnowali parę miesięcy swojej pracy, czego mniej żałuję, ale i czas oraz pieniądze przedsiębiorców.

To była pomyłka - skwitował sprawę prezydent Wojciech Lubawski i trudno nie przyznać mu racji. Tylko ktoś chyba za takie pomyłki powinien odpowiedzieć. Urzędnicy chcieli dobrze, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Skutek przedobrzenia jest taki, że działka dalej stoi odłogiem, kielczanie nie mają myjni samochodowej, a do miejskiej kasy nie wpływa ponad 5 tys. zł miesięcznie.

Potrzebne argumenty a nie kopiarka

W cichym i prawie opustoszałym o tej porze dnia nowoczesnym gmachu Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Kielcach w poniedziałek stało się coś bardzo ważnego.

WSA po raz pierwszy podszedł merytorycznie do zarzutów przedsiębiorcy, że urzędnicy marszałka nie przyłożyli się, rozpatrując jego wniosek o dofinansowanie unijne i protest, gdy go nie otrzymał. I pośrednio sąd przyznał przedsiębiorcy rację, choć nie oznacza to, że firma dofinansowanie od razu otrzyma. Włodzimierz Jezierski, właściciel znanego hotelu Cztery Wiatry nad zalewem Chańcza, chciał dostać z Unii 2,4 mln zł na budowę nowoczesnego centrum konferencyjnego i spa. Gdy dofinansowania nie dostał, zapytał urzędników w przewidzianym w procedurze proteście, dlaczego. A ci, przynajmniej w dwóch punktach odpowiedzi, zamiast wyłożyć swoje argumenty, zwyczajnie zignorowali biznesmena. Skopiowali fragmenty instrukcji oceniania wniosków, fragmenty ze swojego wcześniej napisanego uzasadnienia oceny wniosku i tyle. W ogóle nie odnieśli się do treści zarzutów i pytań Jezierskiego. I sąd to urzędnikom wytknął. Muszą teraz przyłożyć się do swojej pracy. Nauka z tego płynie ważna. Gdy dysponuje się tak poważnymi kwotami jak pieniądze z Regionalnego Programu Operacyjnego, nie można lekceważyć swojej pracy. Nie można traktować biznesmena jak natrętnego petenta w barze, opędzać się i mówić mu: "Nie dam, bo nie, i nie twoja sprawa, czemu". Za każdym odrzuconym wnioskiem, a szczególnie przy tak dużych sumach, idzie przecież rozczarowanie, brak perspektyw lub oddalenie w czasie ważnych inwestycji, w końcu brak potencjalnych nowych miejsc pracy. To nie przelewki, o czym urzędnicy chyba trochę zapomnieli.

Oczywiście tłumaczą się, że praca przed nimi ogromna, wniosków wiele (tylko w tym programie na 400 wniosków 300 trzeba była odrzucić), ale administracja często się tak tłumaczyła i prawie zawsze przegrywała w sądach, jeśli nie polskich, to europejskich. Nie tędy droga.

Jak na razie, niestety, nie widzę nadziei na poprawę. W poniedziałek na sali sądowej nie było przedstawiciela urzędu marszałkowskiego. Stanisław Piskorek, zastępca dyrektora departamentu funduszy strukturalnych urzędu marszałkowskiego, ode mnie się dowiedział, że taka rozprawa w ogóle się odbyła. Oczywiście, że urzędnicy muszą poczekać na uzasadnienie pisemne wyroku, ale gdyby wysłuchali ustnego uzasadnienia, już mogliby się przygotowywać, tym bardziej że takich spraw będzie teraz więcej.

Natomiast bardzo mnie cieszy, że przedsiębiorcy obudzili się, postanowili wreszcie walczyć przed sądem, jeśli nie o pieniądze, to przynajmniej o rzetelność urzędniczą.

Ucywilizować kolejki do lekarza

Jeśli czegoś nie można zwalczyć, trzeba to polubić. Albo choć ucywilizować. Ta zasada dobrze pasuje do kolejek w służbie zdrowia. Niestety, ani działania NFZ, ani medyków tego nam nie ułatwiają.

Od kilkunastu dni "Gazeta Wyborcza" prowadzi akcję "Leczyć po ludzku". Opisujemy m.in. historie ludzi czekających miesiącami, a czasem latami na wizyty u specjalistów, zabiegi planowe czy inne procedury medyczne. Czy tak być musi? Niestety, musi. Kolejki wpisane są w system publicznej służby zdrowia we wszystkich krajach, bo jeszcze nikomu nie udało się zrealizować socjalistycznej utopijnej zasady "każdemu według potrzeb". Słusznie i odważnie wypowiedziała tę prawdę rzeczniczka świętokrzyskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia Beata Szczepanek: - W obecnych czasach kolejki na zabiegi czy część badań diagnostycznych być muszą. Z miesiąca na miesiąc wpływa coraz mniej pieniędzy ze składek zdrowotnych.

Przy okazji nie omieszkała przywalić oponentom. - Mowa o skróceniu czasu oczekiwania na wszystkie zabiegi to PR-owski chwyt dyrektorów - stwierdziła w rozmowie z "Gazetą".

Oj, przyganiał kocioł garnkowi. Bo tego, że z kolejkami źle się czujemy, winni są i NFZ, i dyrektorzy placówek medycznych, i podlegli im pracownicy.

Zacznijmy od Funduszu. Wielokrotnie opisywaliśmy tworzony w bólach rejestr czasu oczekiwania, który dostępny jest na stronach internetowych NFZ. Chronicznie cierpi on na chorobę nieaktualności. Fundusz od lat nie jest w stanie wprowadzić elektronicznego Rejestru Usług Medycznych, który utrudniałby zapychanie kolejek niepotrzebnymi usługami. Bo, niestety, jedni czekają, a inni odwiedzają specjalistów jednego za drugim. Dziś systemowi jest strasznie trudno wychwycić, że np. jedna osoba poszła do dziesięciu specjalistów w ciągu miesiąca, do lekarza pierwszego kontaktu dwadzieścia razy, choć nie jest zbyt chora. NFZ, mimo narzędzi kontroli i karania medyków za niestosowanie się do zapisów umów, nie jest w stanie zdyscyplinować w cywilizowanym zarządzaniu kolejkami. Bo kolejkami trzeba profesjonalnie zarządzać, jeśli pacjenci mają mieć poczucie sprawiedliwości. Żeby nie było okazji do "załatwiania" szybszego terminu wizyty czy sanatorium. Zasady muszą być jasne - miejsce w kolejce jawne, dogodne do sprawdzenia i nie "płynne".

Ale jak kota nie ma, myszy harcują. Przychodnie i szpitale często nic sobie nie robią z czasu, nerwów i poczucia godności pacjentów. Narażają chorych na niepotrzebne pielgrzymki, nie informując ich o nieobecności czy nawet planowanym urlopie lekarza, na którego konsultacje czekali miesiącami. Przesuwają terminy również bez wygodnej informacji. Konia z rzędem temu, kto wskaże mi placówkę publicznej służby zdrowia informującą pacjentów w sprawie kolejki przez telefon, e-mail i za pomocą formularza internetowego.

Kolejki to przykra sprawa, ale znacznie mniej bolą, jeśli ma się poczucie, że ktoś czuwa, aby były jak najmniej dotkliwe.

Zakaz zatrzymywania myślenia

Mija tydzień, a w zasadzie prawie dwa, które w Kielcach upłynęły pod znakiem zamieszania z parkowaniem. Wiele się przez te kilkanaście dni nauczyliśmy, i my kielczanie, i organizująca nam życie władza. Ale nauki nigdy za wiele.

Miejski piętrowy parking Centrum już zaprasza kierowców. Koniec sporów, czy jest tu potrzebny, czy nie (ja uważam, że jest), bo się go już nie zburzy. Trzeba natomiast zastanowić się, czy dobrze funkcjonuje i co można poprawić. Ilość poprawek i niedoróbek zaraz w pierwszych dniach zaskoczyła wielu kierowców. Chodzi o oznakowanie poziome i pionowe ruchu na samym parkingu, kulejącą informację o tym, jak z niego korzystać, źle zaplanowane wyjazd i parkomaty. Niektórzy narzekali też, że parking od razu częściowo zamarzł. Moim zdaniem jak na 23-milionową inwestycję to drobiazgi. Oczywiście fajnie by było, gdyby wszystko grało od początku, ale, niestety, rzadko bywa idealnie. Znaki można przestawiać i uzupełnić, podobnie jak tablice informacyjne, parkomaty już obniżono. A że ostatni poziom zamarzł? Jest zima, ostatni poziom jest odkryty, to trudno, żeby na niego śnieg nie padał. Pomijając już, że ten poziom w ogóle nie był potrzebny, bo kierowcom korzystającym z parkingu wystarczy parter. Na 386 miejsc zajętych jest maksymalnie 80.

Co zrobić, żeby parking się przyjął? Przecież chodzi o to, żeby auta zajmowały jego wszystkie kondygnacje, a nie okoliczne uliczki i podwórka. Niestety, na początku popełniono błąd marketingowy. Gdy na rynek wchodzi się z nowym produktem, musi on być po atrakcyjnej cenie. Czasami warto nawet dać darmowe próbki. A u nas co? Od pierwszego dnia normalna cena. Wprawdzie niemal od razu zaczęła topnieć taryfa nocna, ale to za mało. Moim zdaniem przez tydzień, dwa można było zrobić parkowanie za darmo, a pierwsza godzina nie powinna nic kosztować. Cenę można podnosić, gdy zacznie się zapełniać powiedzmy do 350 miejsc, choć uważam, że miejski parking powinien być jak najtańszy.

Z nową inwestycją nierozerwalnie wiążą się wprowadzone w centrum Kielc zakazy zatrzymywania. Władze miasta potraktowały je tak restrykcyjnie, że zapędziły się z nimi aż na rynek, i to w godzinach, w których parking Centrum nie był jeszcze czynny. Prezydent Wojciech Lubawski przyznał, że to był błąd. Czy przystanie jeszcze na rozsądne - moim zdaniem - postulaty niektórych kupców?

Proponują oni, żeby swoimi samochodami mogli zatrzymać się na maksimum kwadrans, by rozładować towar. Dla jednej, dwóch paczek to wystarczy. To dobry pomysł, stosowany w znacznie bardziej ruchliwych miejscach niż ulice Piotrkowska czy Leśna. Z powodzeniem sprawdza się na przykład w portach lotniczych czy pod hotelami. Zatrzymujemy się, wysadzamy pasażera lub wyładowujemy bagaż i odjeżdżamy, aby zrobić miejsce innemu. Argumentu, że nie można tego bez przerwy pilnować, nie da się obronić. W śródmieściu tak czy inaczej są przecież patrole straży miejskiej i policji, jest monitoring, w końcu za łamanie tych zasad można wlepić większy mandat niż 100 zł, założyć blokadę lub auto odholować. Kilka takich przykładów i konsekwencja wystarczą, aby - jak to ujmuje prezydent Lubawski - zmienić przyzwyczajenia ludzi.

I jeszcze jedno. Nie wrzucajmy wszystkich kupców do jednego worka. Są wśród nich oczywiście osoby myślące anachronicznie, roszczeniowo, ale większość to ciężko pracujący przedsiębiorcy, którzy, płacąc podatki i zapewniając pracę sobie, swoim rodzinom i pracownikom, słusznie domagają się szacunku dla swoich postulatów.

Ratujmy co się da...

... jak w piosence Budki Suflera o starej miłości. Tym razem nie o miłość jednak chodzi, ale o telewizję. Tę publiczną, kielecką, tubę propagandową posła Przemysława Gosiewskiego i partii PiS, wcześniej bezczelnie promującą nieznaną partyjkę Libertas tylko dlatego, że do Libertasu przykleił się LPR, popierany przez kierownictwo TVP.

Dowiedzieliśmy się bowiem, że w obliczu finansowego krachu Telewizja Polska postanowiła oszczędzać na oddziałach regionalnych, obcinając ich budżety o połowę. Najmniejszym grozi powrót pod skrzydła pobliskich metropolii. A przecież jeszcze 8-9 lat temu walczyliśmy, żeby niezależny od Krakowa oddział TVP w Kielcach powstał.

Przeciwnicy obrony "takiej" telewizji mówią, że nie warto. Zapytam przewrotnie: czy okrojenie kieleckiego oddziału do małej redakcji, która będzie tylko dostarczała parę minut programu na antenę krakowską, poprawi niezależność Telewizji Polskiej jako takiej? Czy stanie się ona przez to bardziej obiektywna? Nie. Za to my stracimy nadzieję na rzetelniejszą telewizję publiczną w przyszłości.

Brońmy więc tej telewizji, choć nie takiej telewizji. I krytykujmy to, co nadaje, jeśli zasługuje na krytykę. Ale chwalmy programy, które warto pochwalić. Wierzę, że kiedyś doczekamy się telewizji publicznej na lepszym poziomie. Ale musimy ją w Kielcach mieć.

Dyrektor od promocji nie umie się promować

Mógłbym napisać, że jest coraz lepiej z promocją Kielc, bo to prawda, ale dzisiaj tego nie zrobię. Bo chciałbym, żeby najpierw był o tym przekonany Mieczysław Tomala, dyrektor wydziału edukacji, kultury i sportu, pod który podlega również promocja. A on jakoś wypromować swojej promocji nie potrafi.

W czwartek miał za zadanie przedstawić radnym z komisji edukacji i kultury plan promocji Kielc przez oświatę i kulturę na 2010 r. I zrobił to tak, jakby mu na promocji w ogóle nie zależało. Albo na radnych. Przygotował pięciostronicową informację (mam ją na biurku), ale trudno to nazwać jakimkolwiek planem. Jest to zwykła wyliczanka zaplanowanych imprez, bez wskazania zasięgu oddziaływania promocyjnego, grupy, do jakiej ma ona dotrzeć, środków wykorzystanych ze strony miasta, jak i innych.

Mało tego, kilku ważnych instytucji i wydarzeń zabrakło. Słusznie więc radni rozliczyli dyrektora z promocyjnych braków w jego wystąpieniu. Kielce nie mają szczęścia do osób odpowiedzialnych za promocję. Ostatnio nie radził sobie z tym zadaniem dyrektor Krzysztof Tworogowski, który w końcu dyrektorskie stanowisko stracił, a teraz najwyraźniej temat po łebkach traktuje jego zwierzchnik, dyrektor Tomala. Dam jeden przykład - dyrektorowi oberwało się za brak reklam kieleckich imprez kulturalnych w ogólnopolskiej prasie. I nie umiał się obronić, a przecież mógł. Tydzień temu rozpoczęła się zaplanowana do 2011 roku wielka kampania promocyjna sześciu takich imprez, m.in. festiwali Off Fashion, Nurt i Memorial to Miles. Reklamy poszły już w "Newsweeku" i "Forbes". Dyrektor o tym nie wiedział czy zapomniał?

Najpierw nie mieliśmy promocji, a teraz, kiedy ją zaczynamy mieć, brakuje o niej informacji. Jest to jakiś postęp, ale do przyzwoitego poziomu jeszcze trochę brakuje.

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

Platforma Obywatelska drepcze w miejscu

Platforma, przynajmniej ta w transporcie, to taki pojazd, co na górze nie ma nic. Obserwując ostatnie wybryki działaczy Platformy Obywatelskiej w naszym województwie, mam wrażenie, że i nad nią też żadnej "góry" nie ma.

Premier Donald Tusk, szef tej politycznej Platformy, ostatnio często powtarza, że jego partia daje przykład, jak w demokratyczny sposób wyłaniać kandydatów w wyborach.

Ma oczywiście na myśli prawybory na kandydata na Prezydenta RP. Bo w Świętokrzyskiem to wygląda zupełnie inaczej... W Strawczynie wybory przewodniczących kół PO się w ogóle nie odbyły, bo przewodniczący koła nie był w stanie zawiadomić wszystkich. Wybory w Morawicy komisarz PO Marzena Okła-Drewnowicz unieważniła, bo jeden z członków koła nie został o nich zawiadomiony. W Górnie również jedna członkini nie dostała informacji o zebraniu wyborczym.

To nie wszystko. Dowiedziałem się, że w Ostrowcu w ostatniej chwili przeniesiono termin zebrania - miało się odbyć godzinę wcześniej, a w innym kole zmieniono miejsce - z siedziby PO na prywatne mieszkanie. - Nie mam wątpliwości, że to dlatego, aby w głosowaniu mogli wziąć udział "właściwi" - opowiada jeden z członków PO, który bezskutecznie próbuje oddać głos w tych "demokratycznych" wyborach.

O tym, jak się wybiera Platforma w Świętokrzyskiem, dowiadują się nie tylko członkowie partii i ich rodziny, ale potencjalni wyborcy w regionie. Zamroczeni frakcyjnymi utarczkami platformersi ani się obejrzą, jak powtórzą "sukcesy" z ostatnich lat, osiągając jeden z najgorszych wyników w kraju. Najwyraźniej rozwiązanie niektórych organizacji PO i mianowanie komisarza niewiele zmieniło na dole. A góra chyba sobie już nasz region w walce wyborczej odpuściła. Kto na takiej platformie dalej zajedzie? Przewiduję, że politycy zupełnie innego ugrupowania.

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

Najwyższy czas przestać odwracać głowę od tego wstydliwego problemu. Psie odchody nie mogą zanieczyszczać chodników, placów zabaw i trawników. Trzeba działać, choć droga przed nami długa, i - można powiedzieć - usłana minami.

Po tym, jak pisałem na ten temat w mijającym tygodniu, odzew mnie zaskoczył. Dzwoniły telefony, forum internetowe rozgrzało się do czerwoności od komentarzy. Najwyraźniej coraz więcej ludzi ma już dość psich pozostałości. A władze Kielc dotychczas odwracały od tego problemu głowę. Straż miejska udawała, że karze właścicieli psów za zanieczyszczanie, urzędnicy udawali, że wystawiają specjalne pojemniki, ale i my, obywatele, udawaliśmy, że coś robimy. Przecież sąsiadowi zwrócić uwagę to wstyd, a nasz piesek jakoś tak dużo tego nie robi...

Ostatnia mroźna i śnieżna zima przelała czarę goryczy. To, co zastaliśmy w mieście po stopnieniu śniegu, trudno nawet opisać.

Co można zrobić szybko? Miasto musi jeszcze w tym roku ułatwić "psiarzom" sprzątanie po swoich pupilach. Potrzebnych jest dużo pojemników albo i nowych koszy na śmieci (podobno nic się takiego nie stanie, jak wyląduje w nich trochę kup), szczególnie w miejscach spacerów, należy, też w tych okolicach, wybudować kilka otoczonych wysoką siatką wybiegów dla psów, a w dzielnicach zabudowanych, np. centrum, psich toalet.

Potrzebna jest edukacja. Pruszcz Gdański przygotowuje plakaty wzorowane na brytyjskich z dzieckiem na placu zabaw, umorusanym na rękach i twarzy psimi odchodami. Szokujące, ale przemawia do wyobraźni.

W końcu potrzebne są kary. Wiadomo, że przyłapanie właściciela psa na gorącym uczynku może być trudne, ale trzeba się postarać, a potem fakt ten przekazać mediom. Niech rozgłoszą. Dość tolerancji dla wstydliwego brudu.

I jeszcze jeden warunek, który zilustruję dowcipem.

Rozmawia dwóch znajomych.

- Co Anglicy robią, żeby mieć taką równą, soczystą trawę?

- Wysiewają, wałują, nawożą, podlewają, a jak wyrośnie, uzupełniają ubytki, dalej nawożą, podlewają, wysiewają, wałują...

- Ale ja to wszystko robię i nie jest taka ładna!

- Poczekaj, daj mi dokończyć. Tak trzeba przez sto lat.

I to nas czeka. Udogodnienia dla psiarzy, edukacja, karanie i tak przez... jeszcze parę lat. I będzie czyściej.