sobota, 11 grudnia 2010

Zima nie tłumaczy spóźnienia drogowców

Drogowców zaskoczyła zima. Ale tym razem nie mam na myśli utrzymania dróg, ale prace przy przebiciu ul. Nowy Świat do Leśnej i modernizacji jednej z najbardziej ruchliwych arterii w mieście - al. IX Wieków Kielc - za co miasto i Unia Europejska zapłacą wykonawcom aż 9 mln zł.
Kieleckie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych i Przedsiębiorstwo Robót Drogowo-Mostowych CEZET ogłosiły właśnie, że nie zdążą z inwestycją w terminie wyznaczonym na 15 grudnia. I wystąpiły do Miejskiego Zarządu Dróg o zgodę na przedłużenie budowy do wiosny. A MZD łaskawie się zgodzi. Oczywiście w trosce o kielczan, bo gdyby wykonawca na gwałt przy tej pogodzie próbował wykonać budowę w terminie, to pewnie asfalt by się pokruszył, a kostka brukowa z przystanków powypadała.
W tej historii zadziwia to, że ani MZD, ani doświadczeni - jakby nie było - specjaliści od budowy dróg nie przewidzieli, że w Polsce pod koniec listopada może przyjść zima. Dziwi to tym bardziej, że w ubiegłym rok śnieg spadł i mróz złapał ponad miesiąc wcześniej.

Wykonawca tłumaczy, że oprócz aury zaskoczyło go coś innego. - Kłopoty były przede wszystkim przy robotach związanych z przebudową instalacji podziemnych. Po prostu nie wszystko się zgadzało z dokumentacją. W tym miejscu tych instalacji było wyjątkowo dużo i kilka razy trzeba było poprawiać projekt. A to wszystko wymaga czasu - powiedział "Gazecie" Tomasz Biały, wiceprezes KPRD. To tłumaczenie jest niepoważne, bo o tym, że z dokumentacją podziemnych instalacji nie jest najlepiej, wie każdy inwestor, który robił cokolwiek w centrum miasta. Zazwyczaj pod powierzchnią pojawiają się rury, kable i druty, których w żadnych papierach nie było albo miały być w innym miejscu. Na dodatek o tym, że są kłopoty z infrastrukturą podziemną, inwestor musiał wiedzieć znacznie wcześniej niż na początku grudnia, a mnie przypomina się jeszcze jeden fakt. Gdy pogoda była dobra, na tej budowie wyjątkowo mało się działo, o czym alarmowali kielczanie i "Gazeta" w kilku artykułach.

Dlatego sama łaskawa zgoda na przedłużenie terminu przez miejskich urzędników w trosce o jakość robót nie wystarcza. Uważam, że prezydent miasta lub odpowiedzialny za MZD zastępca powinni przyjrzeć się nadzorowi nad tą inwestycją, a jeśli nie był odpowiedni, to domagać się od wykonawcy kar za niedotrzymanie terminu. Bo inaczej ukarani będziemy my, kierowcy i piesi, którzy od kilku miesięcy zmagamy się z korkami na ulicach Kielc.

I na koniec jeszcze jeden aspekt sprawy. Rozumiem, że jak najkrótszy termin był jednym z elementów oceny oferty przetargowej przy tej inwestycji. Jeśli przetarg wygrało konsorcjum, które go zbyt wyśrubowało, by wygrać, to dla czystości całej gry powinno za to ryzyko zapłacić.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

niedziela, 28 listopada 2010

Tydzień z głowy. Rządzenie, a matematyka

Prezydent Kielc Wojciech Lubawski z oburzeniem zareagował na ujawnione przez "Gazetę" warunki jakie stawiają przedstawiciele PO i PIS-u w zamian za poparcie w Radzie Miasta. A moim zdaniem oburzać się nie ma na co.

Ugrupowanie prezydenta Porozumienie Samorządowe nie zdobyło bowiem - w przeciwieństwie do swojego pryncypała - ponad 50 proc. głosów w Kielcach, choć ma najwięcej mandatów.

Więc jeśli zdecyduje się na samodzielne rządzenie, może mieć problem z przeprowadzeniem jakiejkolwiek uchwały, począwszy od wybrania przewodniczącego rady miasta, na przyjęciu budżetu skończywszy.
Trzeba więc do rządzenia zaprosić partnerów. Przedstawiciele PO i PiS-u uważają, że biorąc współodpowiedzialność za skutki kierowania miastem, powinni też na to kierowanie mieć realny wpływ.

A realny wpływ dają stanowiska decyzyjne, takie jak wiceprezydent, dyrektor wydziału, prezes komunalnej spółki, dyrektor miejskiej instytucji.

Co na to prezydent? - Nie ma się do czego ustosunkowywać, warunki absolutnie nie do przyjęcia - powiedział Lubawski "Gazecie". I tak to objaśnił: - To jest właśnie podejście polityków do samorządu - tort, który się dzieli między swoich. Nie ma takiej możliwości, takie propozycje mi uwłaczają.

Nie chcę oceniać, czy te propozycje są wygórowane, czy nie, ale nikomu nie uwłaczają, a na pewno nie prezydentowi Lubawskiemu.

A powoływanie się na dzielenie tortu jest anachronizmem. Równie dobrze można odbić piłeczkę i powiedzieć, że Lubawski ze swoim ugrupowaniem chce zjeść sam cały tort, mimo że zapłacił za niego tylko pół ceny.

Co proponuje więc nam prezydent? - Dam sobie radę bez koalicji, dwa lata nie miałem większości w radzie - zauważa prezydent. Prawda jest taka, że niezbyt dobrze dawał sobie radę. Każda kontrowersyjna uchwała wisiała na włosku i zdarzało się, że te, na których prezydentowi zależało, nie uzyskiwały zgody radnych.

Tak było na przykład z przekazaniem kolejnej nieruchomości kielecko-chińskiej spółce Yu Long Construction. A w ostatnich miesiącach minionej kadencji na posiedzeniach rady miasta nie zapadła żadna kontrowersyjna decyzja, bo bez poparcia PiS-u, który z koalicji wyszedł, byłoby to niemożliwe.

Nie wyobrażam sobie kierowania miastem bez zgody na sprzedaż jakiejkolwiek nieruchomości, bez zatwierdzania zmian w budżecie, a nawet bez uruchamiania różnych ważnych z punktu widzenia mieszkańców programów. Na te wszystkie rzeczy muszą wyrazić zgodę radni. To są prawa demokracji i matematyki - nie ma co się na nie obrażać. Mogą się nam nie podobać, ale jak na razie ludzkość nic lepszego nie wymyśliła dla sprawnego funkcjonowania samorządu i państwa.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

niedziela, 21 listopada 2010

Wandalizm na osiedlu TBS Sieje

Osiedle Kieleckiego TBS na Siejach jeszcze parę lat temu wyglądało ladnie. Dzisiaj z miesiąca na miesiąc wandale zamieniają go w blokowisko. Wulgarne napisy na ścianach, połamane ławki, zniszczone kosze na śmieci, rozwalone ogrodzodzenia placów zabaw. Zarząd TBS, policja, mieszkańcy są bezradni. Grupa mieszkańców od miesięcy domaga się rozpoczęcia działań w kierunku zainstalowania na osiedlu monitoringu. Bezskutecznie.
Na zdjęciu ostatni wyczyn wandali - w sobotę 20 listpada 2010 wieczorem rozbili wszystkie szyby na przystanku autobusowym, ustawionym na koszt TBS, a więc tak naprawdę za pieniądze mieszkańców. Taki przewiewny przystanek na pewno wszyscy przyjmą z wdzięcznością podczas jesiennych deszczów i zimowych zamieci.
Posted by Picasa

sobota, 20 listopada 2010

Wizerunek miasta zszedł na psy

Tego, co wyprawiają urzędnicy odpowiedzialni za schronisko dla zwierząt w Dyminach, nie mogę nazwać inaczej niż sabotowaniem wizerunku Kielc.

Po co nam te wszystkie wysiłki medialne, festiwale Off Fashion i oratoria Rubika, zwycięstwa Korony i Vive, odnowiony amfiteatr na Kadzielni i sukcesy Targów Kielce, skoro w ostatnich tygodniach Polacy (i nie tylko!) słyszą o Kielcach niemal wyłącznie w kontekście "mordowni psów" urządzonej tu przez spółkę komunalną w schronisku dla zwierząt.

Nasi urzędnicy, zamiast rozmawiać z obrońcami zwierząt, woleli ich ignorować. Prezes PUK Krzysztof Solecki, zamiast poprawiać sytuację w schronisku, wolał opłacać wywiady sponsorowane o tym, jak jest tam fajnie, lub umieszczać na swojej stronie internetowej wątpliwej wartości dane. A w schronisku kończyła się w tym czasie karma dla psów!

Jak można było przekonywać o dobrej sytuacji, a jednocześnie przekazać nowemu weterynarzowi zamiast gabinetu goły stół z pustymi półkami na leki?! W sytuacji, kiedy już cała Polska śledziła sprawę schroniska, trwało dochodzenie prokuratorskie o znęcanie się nad zwierzętami i powiatowy lekarz weterynarii przekazał konkretne zalecenia, większość z nich do załatwienia w kilka dni. Na co czekali kierowniczka schroniska, jej zwierzchnik z PUK, w końcu prezydent miasta? Aż zwierzęta wyzdychają z głodu, nadzór weterynaryjny zapomni o ponownej kontroli schroniska, a obrońcy zwierząt przeniosą się walczyć o swoje racje na Ukrainę? Liczyli na cud?

Cud się nie zdarzył, co było do przewidzenia, za to mieliśmy kolejną kompromitację miasta. Tony żywności dla psów trzeba było dowieźć z Warszawy, a nadzór weterynaryjny wystąpił o likwidację placówki, która nie rokuje poprawy. Wszystko w świetle kamer i w obiektywach aparatów dziennikarzy oraz obrońców praw zwierząt.

Wypada mieć nadzieję, że teraz odpowiedzialni za tę kompromitację miasta urzędnicy poniosą konsekwencje, a ci, którzy stanowiska zachowają, z równą energią zaczną naprawiać to, co tamci popsuli.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

niedziela, 31 października 2010

Na kłopoty Lubawskiego - Lubawski

Wojciech Lubawski przedstawił w tym tygodniu program dla regionu swojego komitetu Porozumienie Samorządowe. Wiele pomysłów jest całkiem interesujących, niektóre niejasne, ale najważniejsze pytanie, jakie pewnie zadawać sobie będą wyborcy, to: "dlaczego proponowanych przez siebie rozwiązań Lubawski nie wprowadził przez osiem lat, kiedy realnie rządził w Kielcach?".

Zacznijmy od priorytetu, jaki sam wskazał, czyli oddłużenia szpitali w województwie. Jak chce tego dokonać? - Zrobiliśmy to w Kielcach, wiemy, jak to zrobić w skali województwa. Wszystkiego zdradzać nie mogę, ale zapewniam, że to nie jest tylko pobożne życzenie - powiedział. Warto przypomnieć, jak to było w Kielcach. Zadłużony na prawie 30 mln zł miejski szpital Lubawski - za zgodą radnych - po prostu przekształcił, biorąc cały dług na barki miasta. Spłacają go kielczanie, on w żaden cudowny sposób nie zniknął. Faktem jest, że samej służbie zdrowia, a więc i pacjentom, wyszło to na dobre, bo lecznica dobrze sobie radzi, nie popadając już w długi. Tyle że tej recepty nie da się zrealizować we wszystkich szpitalach. Część z nich podlega powiatom, które w porównaniu z Kielcami mają bardzo mizerne budżety. Gdyby dzisiaj Starostwo Powiatowe w Starachowicach wzięło na barki dług swojego szpitala, następnego dnia musiałoby ogłosić bankructwo.

Co do szpitali wojewódzkich - taka operacja również wydaje się problematyczna, bo budżet marszałka jest wprawdzie duży, ale bardzo ściśle poszufladkowany i trudno przerzucić 100-200 mln zł do szufladki "zdrowie" na jednorazową spłatę długów.

Lubawski proponuje też przywrócić medycynę w szkołach. Pomysł niezły, tylko dlaczego przez osiem lat w Kielcach tego nie zrobił - mimo nacisku rodziców i lekarzy domagających się w szkole choćby stomatologa? Broni się, że były inne priorytety. Cóż, wypada mieć nadzieję, że jeśli ugrupowanie Lubawskiego przejęłoby władzę, priorytety znowu się nie zmienią.

Kolejna propozycja to rozbudowa monitoringu wszędzie, gdzie się da. A to niespodzianka! Przez ostatnie osiem lat dyrektorzy kieleckich szkół nie mają żadnego wsparcia z ratusza w zakładaniu monitoringu, robią to na własną rękę, wspomagani przez rodziców. Bo zastępca Lubawskiego Andrzej Sygut uważa monitoring za zło. Czekałem na to, że po ogłoszeniu nowego programu Porozumienia Samorządowego Sygut posypie głowę popiołem (i nagra to za pomocą kamery), ale się nie doczekałem.

Lubawski obiecuje też niezależność organizacyjną, kadrową i finansową szkół wszystkich szczebli. Jak na razie to rządzone przez ekipę Lubawskiego Kielce mogą się uczyć od wielu gmin w województwie, jak taka niezależność powinna naprawdę wyglądać.

I na deser postulat z okładki "Dosyć partii w samorządach!". Najprostsza definicja partii politycznej mówi, że jest to ugrupowanie, którego podstawowym celem w systemie demokratycznym jest zdobycie władzy. Czyżby więc ugrupowanie Lubawskiego nie dążyło do zdobycia władzy i tylko tak sobie z nas, wyborców, żartuje?

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

środa, 20 października 2010

Poseł cudownie poinformowany

Starachowicki poseł PiS Krzysztof Lipiec postanowił wspomóc uciskanych pracowników tamtejszego szpitala. Protestują oni, bo nie chcą przejść do prywatnej firmy Impel, mimo gwarancji zachowania zatrudnienia. Nie przekonują ich argumenty, że tą drogą już wiele lat temu poszło wiele szpitali.
Wydaje się, że pozytywny przykład może kogoś przekonać do zmiany zdania, ale poseł Lipiec postanowił udowadniać, że "czarne jest czarne, a białe białe". - O tym, co się dzieje w tych szpitalach [gdzie pracowników przejął Impel - red.] wystarczy przeczytać na forach internetowych - wyciąga koronny argument.

Ma jeszcze inny. - Wiele się słyszy o tym, że choroby zakaźne rozpowszechniają się w szpitalach, gdzie sprzątają takie firmy. Ostatnio o czymś takim było słychać chyba w Kielcach - dywaguje poseł PiS.
Naciskany przez naszą dziennikarkę nie jest w stanie podać gdzie "było słychać" i w jakich to szpitalach zaatakowały groźne drobnoustroje.
Panie pośle, gdybym takie komunały słyszał u cioci na imieninach, co najwyżej wzruszyłbym ramionami. Ale gdy od posła RP dowiaduję się, że swoją wiedzę opiera o internetowe, anonimowe wypowiedzi i na tej podstawie chce kształtować politykę zdrowotną w Starachowicach to nie jest mi do śmiechu.
A jeżeli poseł Lipiec słyszał o wzrastającej liczbie zakażeń szpitalnych, to powinien natychmiast zawiadomić sanepid, ministerstwo zdrowia i prokuraturę. Zakażenia szpitalne są jedną z głównych przyczyn śmierci w placówkach medycznych, ich zwalczanie jest priorytetem, a raportowanie o liczbie obowiązkiem szpitali publicznych. Poseł o tym nie wie? Niestety, obawiam się, że doskonale wie, ale z premedytacją stosuje metodę insynuacji. "Gdzieś ktoś słyszał", "podobno", "wiadomo jak jest". Błoto się rzuci, to zawsze do kogoś się przylepi.


poniedziałek, 26 lipca 2010

Kogo zaskoczył upał

Mamy prawdziwe, upalne lato. W mieście znosi się je ciężko, dlatego od władzy oczekujemy, że choć trochę mieszczuchom pomoże przetrwać najgorętsze dni. I robi to, tyle że zawsze poganiana...

Pierwszy przykład, jeszcze z ubiegłego tygodnia - strażackie kurtyny wodne i darmowa woda na deptaku i w parku. Dopiero po naszych pytaniach w sprawie artykułu urzędnicy przyznali, że to dobry pomysł. Wystarczyło parę telefonów, faksów i na placu Artystów pojawiła się wodna kurtyna, a dystrybutory z wodą w kilku miejscach śródmieścia.Skoro tak dobrze nam poszło z ochłodą na chodnikach, w tym tygodniu zajęliśmy się zorganizowaniem lepszej pracy jedynego miejskiego basenu pod gołym niebem, przy ul. Szczecińskiej. Wydało nam się dziwne, że choć żar leje się z nieba, a ciemności zapadają o godzinie 21, to basen zamykany jest o 18. Nawet sprawdziliśmy, że w innych miastach takie baseny otwarte są dłużej.
putBan(62);
Początkowo władze MOSiR przekonywały nas, że inaczej się nie da. Ale wystarczyło jedno krótkie spotkanie w ratuszu wicedyrektora MOSiR Artura Sabata i wiceprezydenta Kielc Czesława Gruszewskiego, i udało się! Basen jest czynny go godziny 19.Na wszelki wypadek przypominamy więc, tak na przyszłość, że we wrześniu zaczyna się szkoła i warto przywrócić miejskim autobusom normalny rozkład. A w grudniu mamy takie dość popularne święta i przyjemnie byłoby jakoś miasto przystroić, może choinkę postawić. No i jeszcze uwaga - zimą może być zimno. Niewykluczona konieczność posypywania chodników i odśnieżania dróg. Ufff...
Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

sobota, 17 lipca 2010

Klimat wyzysku

Jak by tu jeszcze poskubać lokatorów? - pomyślały władze spółdzielni Domator i wymyśliły - obłożymy opłatami burżujów, których stać na klimatyzację. Niech płacą jak sklepikarze za reklamy. A co, stać ich na klimę, to i haracz zapłacą.

Pisma o nowych opłatach właściciele mieszkań na Ślichowicach, Zaciszu i Pod Dalnią dostali w najmniej odpowiednim momencie - w szczycie tegorocznych upałów. Odwiedziłem takie mieszkanie na Zaciszu, dwupoziomowe z poddaszem. Żyć w nim nie sposób, szczególnie na poddaszu. Temperatura sięga 40 stopni, pot dosłownie leje się z człowieka, nie ma czym oddychać. Klimatyzacja w takich warunkach to nie żaden luksus, ale konieczność. Wydaje się to oczywiste, ale nie dla władz Domatora. Dla nich klimatyzacja jest "urządzeniem ponadstandardowym". Ale antena satelitarna nie jest. To takie typowe proste myślenie, przecież telewizję musi mieć każdy, spędzanie całych godzin przed telewizorem jest wręcz obowiązkiem każdego człowieka, a przynajmniej lokatora spółdzielni Domator. A już czytanie książki czy przyjmowanie znajomych w przyjemnym chłodzie to burżujstwo.Pewnie stąd opłata za powieszenie na ścianie elewacyjnej klimatyzatora jest wręcz kosmiczna - 24,40 zł miesięcznie, czyli prawie 300 zł rocznie! Skąd się wzięła? Bo tyle samo płaci się w Domatorze za powieszenie szyldu i reklamy o powierzchni 1 m kw. Czy władze spółdzielni nie widzą różnicy między reklamą, która ma na siebie (a właściwie swojego właściciela) zarabiać, a klimatyzatorem, który nie dość, że nie zarabia, to jeszcze jego właściciel ma dodatkowe koszty prądu, serwisu, w sumie dobre kilkaset złotych rocznie? Pewnie nie widzą, zaślepione perspektywą wydojenia kolejnej grupy lokatorów.

Zgadzam się, że na elewacji budynków wielorodzinnych, czyli tzw. części wspólnej, nie można sobie wieszać wszystkiego. Ale znaj proporcje, mocium panie! W swojej uchwale rada nadzorcza Domatora enumeratywnie wymienia "klimatyzator" jako podlegający opłacie. Nie "kwietnik", nie "antenę satelitarną", nie "lalkę z sex-shopu" (te wolno, jak widać, wieszać bezpłatnie), ale właśnie KLIMATYZATOR.Jedynym sprawiedliwym wyjściem byłoby zrezygnowanie z takiej opłaty albo skonstruowanie opłaty takiej samej, w rozsądnej wysokości, dla wszystkich urządzeń wieszanych na elewacjach. Mam nadzieję, że władze Domatora pójdą w tym kierunku. A jak nie, to życzę właścicielce klimatyzatora wygranej w sądzie, bo wierzę, że każdy sąd uzna tak drakońską, niezrozumiałą i wybiórczą opłatę za niesprawiedliwą.
Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

sobota, 3 lipca 2010

Cholewicka, Żogała. Ile jeszcze będzie takich historii?

Od pięciu lat opisuję walkę z fiskusem Niny Cholewickiej, drobnej kobiety z Chmielnika, która od skarbu państwa domaga się 12 mln zł odszkodowania za to, że fiskus zniszczył jej firmę. Myślałem, że drugiej takiej historii w naszym regionie nie było. Aż do ubiegłego tygodnia.

Wtedy dostałem na biurko kopię pozwu, jaki przeciwko skarbowi państwa sporządził adwokat Stefana Żogały, przedsiębiorcy z Łubnic koło Połańca. On domaga się nawet więcej, bo aż 16 mln zł, za to samo - według pozwu działania urzędników skarbowych doprowadziły do tego, że świetnie prosperująca firma upadła, a Stefan Żogała popadł w długi.

Kiedy odwiedzam tego mężczyznę w upadłej firmie, nie sprawia wrażenia butnego milionera. Wciąż powtarza, że był i jest uczciwy, że ani skarbówka, ani prokuratura nie zgromadziły przeciw niemu żadnych dowodów, które obroniłyby się w sądzie, w końcu, że sama skarbówka ze swoich zarzutów się wycofała. Ale cóż z tego, kiedy wcześniej, blokując mu konta i odstraszając kontrahentów, wpędziła w długi i doprowadziła do bankructwa?

Wiele jest wspólnego w tych dwóch niezakończonych jeszcze historiach. I Cholewicka, i Żogała obawiają się, co powiedzą ludzie na te ich ewentualnie wygrane miliony lub na sam fakt domagania się takich astronomicznych sum. I w obu przypadkach okazuje się, że te obawy są nieuzasadnione. Pod moimi artykułami internauci napisali setki komentarzy, dostaliśmy wiele e-maili i telefonów. Ze świeczką szukać choć jednego, który mówiłby, że żądania zniszczonych przedsiębiorców są wygórowane. A są tacy, którzy chcieliby, aby wygrali oni w sądzie nawet więcej.

Dyskusje budzi za to to, kto takie odszkodowanie powinien zapłacić, jeśli oczywiście sąd uzna, że przedsiębiorcy mają rację. "Zlicytować urzędników i do więzienia!" - pojawia się często. Ciekawa rada, tylko mało praktyczna, bo trzeba by chyba zlicytować kilka urzędów, żeby ze sprzedaży uzyskać te miliony...

Prawda jest taka, że za błędy urzędników społeczeństwo płaci podwójnie. Raz, gdy upadająca firma zwalnia pracowników i przestaje płacić podatki, drugi raz, kiedy sąd nakazuje wypłacić odszkodowanie.

I nie jest to tylko teoretyzowanie. Takie wyroki zapadają w Polsce każdego tygodnia. W ciągu ostatnich trzech lat państwo przegrało ponad 160 procesów i musiało wypłacić 100 mln zł odszkodowań.

środa, 30 czerwca 2010

Wzorowo pogrzebał pomysł

Chcecie, żeby nie udało się zrealizować jakiegoś fajnego pomysłu w mieście? Żeby przepadł w głosowaniu projekt jakiejś uchwały? Powierzcie tę sprawę wiceprezydentowi Andrzejowi Sygutowi, wywiąże się z zadania znakomicie.

Tak jak to zrobił w przypadku próby przekazania w zarządzanie siostrom salezjankom przedszkola samorządowego przy ul. Chęcińskiej. Najpierw miasto kosztem 2 mln zł wyremontowało budynek, wcześniej przenosząc przedszkolaki i pracowników do innej placówki. Oczywiście nie było wtedy mowy, że po remoncie władzę nad przedszkolem przejmą salezjanki. Remont skończył się w tym roku. Potem, jakiś miesiąc temu, wiceprezydent Sygut zapytał radnych z komisji edukacji, co sądzą o pomyśle, aby jedno przedszkole samorządowe, to przy Chęcińskiej, oddać w zarządzanie jakiemuś stowarzyszeniu. O salezjankach również wtedy mowy nie było. Radni z komisji na takie ogólne przekazanie się zgodzili.

Minął miesiąc, nadszedł 24 czerwca, dzień sesji rady miejskiej. W programie sesji nie było żadnej uchwały "w sprawie zamiaru przekazania prowadzenia Przedszkola Samorządowego nr 20 Zgromadzeniu Córek Maryi Wspomożycielki" (czyli salezjanek). Pojawił się dopiero podczas ustalania porządku obrad.

Radni zaprotestowali. - Nie można wrzucać uchwał tylnymi drzwiami i żądać od nas, że podejmiemy decyzję w tak ważnej sprawie w ciągu pięciu minut. Szanujcie radnych, nie róbcie z nas idiotów - stwierdził dosadnie, ale trafnie Mariusz Goraj z PiS-u.

Wiceprezydent Sygut nieporadnie próbował tłumaczyć, że to prawnicy tak długo się zastanawiali nad tą sprawą, a w końcu, jak się zastanowili, to już czasu nie było na powiadomienie komisji edukacji, konsultacje, bo wrzesień się zbliża. A tak w ogóle to on zdejmuje ten projekt uchwały, skoro budzi kontrowersje. Z kolei "Gazecie" Sygut powiedział, że jeśli salezjanki nie przejmą przedszkola, to nic takiego się nie stanie, przedszkole dalej będzie samorządowe.

Pewnie, że nic się nie stanie, bo już się stało. Nikt nawet nie zastanawiał się nad tym, czy przekazanie jakiejś pozarządowej organizacji jednego samorządowego przedszkola jest dobry. A to bardzo dobre posunięcie.

Organizacja będzie zarządzała placówką na takich samych zasadach finansowych i rekrutacyjnych jak samorząd pozostałymi.

Po jakimś czasie można porównać wyniki takiego przedszkola z innymi, wymieniać doświadczenia, w efekcie usprawnić edukację przedszkolną w całym mieście. Ale, na Boga, nie w ten sposób! Metoda, jaką zobaczyliśmy w czwartek, rodzi podejrzenia, że ktoś próbował zakulisowo uprzywilejować katolicki zakon i oddać mu w wychowanie dzieci, a miejski majątek w zarząd. Jeżeli o to chodziło, to zarówno salezjankom, jak i samemu pomysłowi oddał wiceprezydent niedźwiedzią przysługę.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

sobota, 19 czerwca 2010

Kierunek słuszny, tylko gdzie tu logika?

Zrozumieć zasady rządzące naszą edukacją jest chyba trudniej, niż zdać wszystkie egzaminy państwowe, od podstawówki po maturę.

Co roku okręgowe komisje egzaminacyjne i ministerstwo edukacji grają z nami w kotka i myszkę. Nie wiadomo, co ujawnią, czy ujawnią i czy kiedykolwiek ujawnią. Mam na myśli wyniki egzaminów. Jestem wśród zwolenników ujawniania wszystkiego, i nie przekonują mnie argumenty za utajnianiem. A te słyszymy od lat - że liczba punktów na egzaminach nie pokazuje jakości nauczania, bo do jednej szkoły trafiają lepsi uczniowie, do drugiej gorsi; że szkoły mają różne warunki lokalowe, wyposażenie, a średnia ocena stygmatyzuje tylko nauczycieli, a rodzice nie biorą pod uwagę tych subtelności.

OKE, ministerstwo i dyrektorzy szkół miotają się od ściany do ściany. Rok temu w Kielcach nie upubliczniono wyników egzaminu gimnazjalnego w poszczególnych szkołach (a zrobiły to na przykład władze Starachowic, Mielca cz Tarnowa), a w tym roku kielecki ratusz ujawnił wszystkie. Z kolei łódzka OKE kilka lat temu ujawniła wyniki poszczególnych szkół, rok temu nie podała żadnej, a w tym roku wyróżniła trzy najlepsze. Dlaczego nie pięć, dziesięć albo siedem? To mają być "szkoły ma medal", bo zmieściły się na podium? Bóg raczy wiedzieć. Pokazuje to jak na dłoni, że przeciwnicy ujawniania wyników nie są pewni swoich argumentów. Apeluję więc do nich: nie traktujcie ludzi, rodziców i podatników, za których pieniądze w końcu te egzaminy i rankingi są robione, jak bezmyślne stado, które nie jest w stanie zrozumieć różnic między punktową oceną szkoły, a jej prawdziwym obliczem. Ludzie rozumieją, że miejsce w rankingu to tylko jedno z narzędzi pomagających ocenić szkołę, ale narzędzie ważne i nikt nie ma prawa reglamentować go według niejasnych zasad.


niedziela, 30 maja 2010

W poszukiwaniu sił rozłamu

- Ja jako obywatel mam prawo mówić to, co uważam. Pytanie tylko, czy powinienem to robić na ambonie - powiedział w tym tygodniu w wywiadzie radiowym biskup kielecki Kazimierz Ryczan. Sam sobie nie odpowiedział, a powinien, bo pytanie jest jak najbardziej zasadne.

W poniedziałek, podczas uroczystej mszy z okazji dwóch świąt - państwowego Święta Konstytucji 3 Maja i kościelnego Matki Boskiej Królowej Polski - o Kielcach stało się głośno w całym kraju. Bo nasz biskup wygłosił najostrzejsze, najbardziej kontrowersyjne kazanie. Powiedział m.in., że "siły rozłamu nie uszanowały żałoby narodowej. Nie uszanowano bólu narodu. Nad trumną ofiar wypadku [pod Smoleńskiem] prasowe hieny rozpoczęły swój niszczący proces".

Biskupa skrytykował poseł SLD Sławomir Kopyciński zarzucając, że duchowny uprawia politykę. Nie zgodzę się do końca z tym zarzutem. Księża mają prawo, wręcz powinni odnosić się do wszystkich żywotnych spraw dotyczących wiernych, a przecież polityka, wybory, media to sprawy jak najbardziej interesujące całą wspólnotę Kościoła. Ale boli mnie w jaki sposób i jakimi słowami czyni to nasz biskup, który zresztą sam zdał sobie sprawę z niestosowności, szkoda tylko, że jednej obelgi. Po dwóch dniach w wywiadzie w Radiu Kielce wycofał się z wyrażenia "hieny prasowe". Ale już najwyraźniej nie żałuje pogardy z jaką mówił, że "musimy od nowa walczyć o duszę narodu, którą zatruwają polskojęzyczne środki masowego przekazu", jak i insynuowanie "dwóm stacjom" (nie powiedział jakim) "zbrodni".

Czy z kościoła muszą padać słowa obrażające znaczną część wiernych? Czy nie można swoich racji przedstawić innym językiem niż język pogardy i nienawiści? Biskup Ryczan w tym samym wywiadzie tłumaczy, że nigdy nie chciał być "nijakim". Ale aby być wyrazistym nie trzeba obrażać i wykluczać innych ludzi, w tym katolików, członków własnego kościoła, choć o innych poglądach politycznych.

Oprócz słów obraźliwych i pogardliwych biskup Ryczan używa insynuacji, niejasności, które zamiast coś przekazywać, tłumaczyć wiernym, szukającym w kapłanach i kościele wsparcia, tylko mącą i jątrzą. Bo jakie to "siły rozłamu nie uszanowały żałoby narodowej"? Czy biskup kielecki ma na myśli media podległe o. Tadeuszowi Rydzykowi? W poniedziałek, dwa dni po katastrofie, kiedy jeszcze prokuratorzy nie mieli w rękach wielu istotnych dowodów, na łamach "Naszego Dziennika" poseł PiS Artur Górski już wyrokował: "Rosja jest w jakimś sensie odpowiedzialna za tę katastrofę, za ten nowy Katyń". Potem za te słowa przepraszał.

W wywiadzie dla tej samej gazety filozof Zdzisław Krasnodębski sugerował świadome doprowadzenie do katastrofy lotniczej: "Jeśli ktoś chce wierzyć w przypadek, niech wierzy, ja nie jestem w stanie uwierzyć. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają".

A sam ojciec Rydzyk w tygodniu żałoby narodowej tak komentował na antenie Radia Maryja przejęcie obowiązków prezydenta przez marszałka Bronisława Komorowskiego: "To, co chcieli dostać, papiery przeróżne, to już mają. Ci, którzy tam już weszli, ci p.o. prezydenta. (...) Ból straszny, a inni, z zimną krwią, będą wchodzić. Ja nie mówię którzy. Uważajmy, tu jest walka naprawdę o Polskę, tu jest walka o Polskę. Są przeróżne siły, również międzynarodowe".

Gdzie są więc te "siły rozłamu" w polskim społeczeństwie? Mam wrażenie, że 3 maja dostały się, niestety, na ambonę kieleckiej bazyliki katedralnej.

Ziemowit Nowak, 7 maja 2010

czwartek, 1 kwietnia 2010

Ciemny lud to kupi?

Plan posła Przemysława Gosiewskiego wyglądał tak: Przy kamerach i z udziałem posłów podpiszemy list o współpracy samorządu województwa z TVP. Ludzie dowiedzą się, jak ratujemy media publiczne. Z planu nic nie wyszło, bo marszałek Adam Jarubas odmówił podpisania porozumienia w takich okolicznościach.
Marszałek Jarubas pokazał w końcu posłowi Gosiewskiemu, gdzie jego miejsce. Ostro reagując dał wyraźnie do zrozumienia, że nie jest jego podwładnym.
A Gosiewski to "tylko" świętokrzyski poseł opozycyjnej partii, a nie gubernator województwa. Nie on decyduje o rodzaju podpisywanych umów przez zarząd województwa, ani nawet terminie i miejscu gdzie są podpisywane. Nie on dysponuje kwotami z wojewódzkiego budżetu.Ale nie łudźmy się, że Gosiewski o tym wszystkim nie wie. Wie, ale świadomie buduje wokół siebie aurę wszechmocnego polityka, aby lepiej wypaść w wyborach i wspomóc PiS. Czysta propaganda, podobnie jak kolejne wirtualne miliony, które wyrosły w głowie posła PiS. Skąd wziął 300 milionów złotych, którymi województwa mogłyby wesprzeć media publiczne? Równie dobrze mógł rzucić 500 milionów, jeszcze lepiej by brzmiało i było jeszcze mniej realne. Nie łudźmy się też, że po wczorajszej lekcji poseł Gosiewski się zmieni. Pokazał to na spotkaniu ze studentami, dwie godziny po swojej klęsce z niepodpisaną umową. Opowiadał te same banały o wspomaganiu mediów publicznych przez samorząd. Gosiewski konsekwentnie realizuje zasadę wyolbrzymiania lub wymyślania swoich zasług, bo "ciemny lud i tak to kupi".

niedziela, 28 marca 2010

Lotnisko w Masłowie jak dworzec PKS

Przez siedemnaście lat od ostatniej poważniejszej inwestycji na lotnisku, czyli wydłużenia pasa do 900 metrów przed pierwszym salonem przemysłu obronnego, w Masłowie praktycznie nic się nie działo. Lotnisko zarastało krzakami i drzewami, niszczało oświetlenie, a kolejne zapowiedzi remontów i inwestycji pokazywały tylko bezmiar niemocy. Sytuacja Masłowa jest wyjątkowa w porównaniu z innymi aeroklubowymi lotniskami w Polsce, gdzie są one właścicielami gruntu. Dlatego trzeba ją wykorzystać dla dobra mieszkańców i regionu, a nie tylko stowarzyszenia sportowo-rekreacyjnego. Marszałkowi brakuje ludzi? Jeśli samorządowa spółka Lotnisko Kielce zostałaby podmiotem zarządzającym, mogłaby tych fachowców zatrudnić, bo na największym jak na razie lotnisku w regionie z pewnością można zarobić. A tak Masłów dalej będzie przypominał kielecki dworzec PKS-u. Zarządza nim państwowy przewoźnik, który sam ledwie daje sobie radę na rynku, a prywatne firmy przewozowe i pasażerowie z dworca uciekają.

niedziela, 14 marca 2010

Jak chronić zieleń w mieście

20/06/2009

W tym tygodniu wszedł i od razu zszedł z porządku obrad projekt nowelizacji uchwały o Kieleckim Obszarze Chronionego Krajobrazu. Władze miasta w niepoważny sposób potraktowały bardzo ważny dla mieszkańców temat i chwała tym radnym, którzy na taką groteskę się nie zgodzili.

Według planów wydziału ochrony środowiska UM obszar chronionego krajobrazu ma się powiększyć aż o jedną siódmą, z 3550 do ponad 4100 hektarów. To jedna trzecia miasta. Na terenie obszaru i w pobliżu jego granic trudniej uzyskać zezwolenie budowlane lub jest to wręcz niemożliwe. Standardem już są protesty mieszkańców powołujących się właśnie na istnienie obszaru. Rodziło to w ostatnich latach kilka lokalnych konfliktów i pewnie będą jeszcze kolejne. Zmiany obszaru, tak istotnego z punktu widzenia mieszkańców, nie można "wrzucać" radnym pod obrady komisji w ostatniej chwili. A tak właśnie uczyniono. Nie można tego robić bez konsultacji społecznych. Ale nie tylko tych zabrakło. Podczas obrad komisji gospodarki komunalnej i ochrony środowiska rady miejskiej okazało się, że nawet między samymi urzędnikami nie było porozumienia. Z koncepcjami dyrektora Roberta Urbańskiego z wydziału ochrony środowiska nie zgadzał się Artur Hajdorowicz, dyrektor Biura Planowania Przestrzennego. I taki bubel miał stanąć na sesji.

A to bardzo ważna kwestia - w jakim kierunku ma się rozwijać nasze miasto? Czy naprawdę należy chronić przed zabudową aż tak wiele? Czy nie dość wysokie ceny mieszkań mamy obecnie, bo - o czym mówią zgodnie eksperci - jest za mało terenów budowlanych?

Bardzo cenię sobie piękne krajobrazy i zieleń, ale uważam, że w Kielcach szala wagi zdecydowanie za bardzo przechyliła się na korzyść lobby przyrodniczego.

Co jakiś czas słyszę głosy, że Kielce mogą się szczycić tym, że są jednym z najbardziej zalesionych miast w Polsce. Zapytam: czym tu się szczycić? Wspaniałymi drzewami mogą się chwalić parki narodowe. Miasto powinno być dumne z kultury, architektury, klubów sportowych, wygodnej komunikacji, dobrych przedsiębiorstw. I wcale nie chodzi tu o zabetonowanie całego miasta, jak często słyszę. Zieleń w mieście jest niezbędna, ale jako uzupełnienie miejskiej infrastruktury, a nie element dominujący. Miasto składa się przede wszystkim z domów i ulic, tym różni się od wsi, skansenu i rezerwatu przyrody.

Przemyślmy więc porządnie, co tak naprawdę warto w Kielcach chronić, ale wtedy chrońmy to naprawdę, tworząc cywilizowane miejsca odpoczynku, a nie chaszcze i nieużytki, królestwa pijaków i bezpańskich psów.

Koniec pralni posła Andrzeja Pałysa

24/10/2009
Panie pośle, proszę już się nie kompromitować i jak najszybciej wycofać wniosek o unijną dotację na pralnię w Solcu-Zdroju. Zwracam się do posła PSL-u i wiceprezesa tej partii w województwie Andrzeja Pałysa.

Szkodzi Pan sobie i swojej partii, co w sumie nie bardzo mnie obchodzi. Ale obchodzi mnie, że przede wszystkim szkodzi Pan społeczeństwu. Przez takie zachowania jak Pańskie ludzie odsuwają się od polityki, a więc tak naprawdę od demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Utwierdza Pan ich w przekonaniu, że w życiu rządzi kolesiostwo, nepotyzm i cwaniactwo.

Od środy, kiedy opublikowaliśmy artykuł o tym, że zarząd województwa zaakceptował wniosek o dofinansowanie podpisany przez Pana żonę, w wypowiedziach dla dziennikarzy kręci Pan, jak może.

Najpierw, że tak naprawdę to nie jest żadna wielka dotacja, bo kosztorys może się jeszcze zmienić, żona stara się tylko o 37 proc. dofinansowania i może dostać 200, góra 300 tys. zł. Pewnie tak, tylko że to są tylko Pana słowa, jak na razie żadnego nowego kosztorysu Pana żona nie złożyła i w papierach pozostaje wartość inwestycji 1 mln 315 tys. zł.

Po drugie, opowiada Pan, że taka pralnia to świetny interes dla tamtej części województwa, bo na przykład hotel Malinowy Zdrój musi wozić pranie z Solca do Krakowa. I to jest nieprawdą - owszem, wozi pranie, ale nie do Krakowa, tylko do Buska. Pana pralnia, tworząc więc dziewięć nowych miejsc pracy w Solcu-Zdroju, może zabrać tyle samo lub więcej stanowisk w odległym o 20 kilometrów Busku, w tym samym powiecie. Jaki więc to świetny interes dla regionu?

Po trzecie, używa Pan argumentu: "A co, żona polityka ma siedzieć w domu?". Tylko że do Pańskiej żony ten argument nijak nie pasuje. Pańska żona od lat pracuje w banku, nie siedzi w domu, nie jest więc taka ubezwłasnowolniona, jak mogłoby to wynikać z Pana wypowiedzi.

W rozmowie ze mną powiedział Pan, że "gra była fair". Tylko jak to wytłumaczyć 300 przedsiębiorcom, którzy startowali w tym samym konkursie, a dotacji nie otrzymali? Większość z nich, w przeciwieństwie do Pana i żony, biznes już prowadzi i rzeczywiście, zgodnie z nazwą konkursu, chce "zwiększyć konkurencyjność" swoich firm, a nie zbudować firmę od podstaw. Jak oni mają uwierzyć w grę fair, skoro ocena projektów jest bardzo nieprecyzyjna i ocenna.

Wniosek Pana żony zdobył 57 punktów na 100 możliwych, minimum, by się dostać na listę, to 56,5. Przeglądałem ten projekt. Widziałem też odwołania dwóch przedsiębiorców, którzy dotacji nie dostali, i odpowiedzi na nie urzędu. Śmiem twierdzić, że kilka, może nawet 10 punktów, można było, oceniając taki projekt, spokojnie "naciągnąć" w jedną lub drugą stronę, dając fory bądź zaniżając wynik.

Jeszcze raz powtórzę - proszę nie wyznaczać nowej granicy przyzwoitości w naszym życiu publicznym i wyciągnąć wnioski z tego, co się stało w tym tygodniu.

Komu zmyć głowę za myjnię

21/11/2009

Jak się bardzo i chytrze chce coś zrobić, łatwo jest przedobrzyć. Przekonali się o tym urzędnicy wydziału nieruchomości i geodezji urzędu miasta, a zapłacili, niestety, przedsiębiorcy.

W tym tygodniu opisaliśmy bardzo dziwny przetarg zorganizowany przez miejskich urzędników. Postanowili oni zrobić kielczanom, a konkretnie zmotoryzowanym, dobrze. Uznali, że przy ul. Warszawskiej, naprzeciwko stacji benzynowej Poltanku, kielczanie koniecznie potrzebują myjni samochodowej. Nie restauracji, nie sklepiku, nie jakiegoś zakładu usługowego, sklepu ogrodniczego, sprzedaży nagrobków, artykułów ogrodniczych, sex shopu..., ale tylko i wyłącznie, koniecznie myjni samochodowej! I to nie byle jakiej myjni, ale pięknej, z ładnie zagospodarowanym otoczeniem, odpowiadającej gustowi urzędników (no może i kierowców też).

Ale oczywiście takiej myjni nie może postawić urzędnik (to akurat dobrze, bo pewnie byłyby z nią same kłopoty). Powinien to zrobić prywatny przedsiębiorca. Tylko jak zmusić kogoś, kto płaci swoimi zyskami za dzierżawę, żeby zbudował myjnię odpowiadającą wymaganiom urzędnika? Trzeba do warunków przetargu, oprócz najwyższej ceny, wpisać "szczegółową informację na temat sposobu zagospodarowania gruntu przeznaczonego do wydzierżawienia". Jak bowiem wszystkim wiadomo, myjnia samochodowa jest tak wyrafinowanym pomysłem, że jej otoczenie musi być naprawdę super. Ekstra. Wyjątkowe. Jakie dokładnie, i tak już się nie dowiemy.

Wysiliwszy się w ten sposób, urzędnicy przygotowali przetarg, co jest czynnością żmudną. Musieli opracować 18 punktów warunków przetargu, ogłosić go w internecie i na tablicy w ratuszu, prezydent miasta musiał podpisać odpowiednie Zarządzenie nr 283/2009, w końcu kilkuosobowa komisja musiała kwalifikować oferty formalnie, oceniać merytorycznie, wyłonić wygranego... uff, ciężka praca. Tylko po co? Skutek można było przewidzieć. Wpłynęło dziewięć ofert. Niektórzy przedsiębiorcy przygotowali nawet wizualizacje, grafiki, zdobyli dokumenty od producentów myjni samochodowych! Inni, chyba ci, którzy wierzyli jeszcze w resztki zdrowego rozsądku, napisali po prostu, że postawią na działce myjnię samochodową. Żadna z ofert nie zadowoliła urzędników. Przetarg unieważnili, odrzucając i tę najwyższą ofertę, dającą za działkę ponad 5 tys. zł miesięcznie, i tę zawierającą najpiękniejsze architektoniczne wizje.

Zmarnowali parę miesięcy swojej pracy, czego mniej żałuję, ale i czas oraz pieniądze przedsiębiorców.

To była pomyłka - skwitował sprawę prezydent Wojciech Lubawski i trudno nie przyznać mu racji. Tylko ktoś chyba za takie pomyłki powinien odpowiedzieć. Urzędnicy chcieli dobrze, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Skutek przedobrzenia jest taki, że działka dalej stoi odłogiem, kielczanie nie mają myjni samochodowej, a do miejskiej kasy nie wpływa ponad 5 tys. zł miesięcznie.

Potrzebne argumenty a nie kopiarka

W cichym i prawie opustoszałym o tej porze dnia nowoczesnym gmachu Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Kielcach w poniedziałek stało się coś bardzo ważnego.

WSA po raz pierwszy podszedł merytorycznie do zarzutów przedsiębiorcy, że urzędnicy marszałka nie przyłożyli się, rozpatrując jego wniosek o dofinansowanie unijne i protest, gdy go nie otrzymał. I pośrednio sąd przyznał przedsiębiorcy rację, choć nie oznacza to, że firma dofinansowanie od razu otrzyma. Włodzimierz Jezierski, właściciel znanego hotelu Cztery Wiatry nad zalewem Chańcza, chciał dostać z Unii 2,4 mln zł na budowę nowoczesnego centrum konferencyjnego i spa. Gdy dofinansowania nie dostał, zapytał urzędników w przewidzianym w procedurze proteście, dlaczego. A ci, przynajmniej w dwóch punktach odpowiedzi, zamiast wyłożyć swoje argumenty, zwyczajnie zignorowali biznesmena. Skopiowali fragmenty instrukcji oceniania wniosków, fragmenty ze swojego wcześniej napisanego uzasadnienia oceny wniosku i tyle. W ogóle nie odnieśli się do treści zarzutów i pytań Jezierskiego. I sąd to urzędnikom wytknął. Muszą teraz przyłożyć się do swojej pracy. Nauka z tego płynie ważna. Gdy dysponuje się tak poważnymi kwotami jak pieniądze z Regionalnego Programu Operacyjnego, nie można lekceważyć swojej pracy. Nie można traktować biznesmena jak natrętnego petenta w barze, opędzać się i mówić mu: "Nie dam, bo nie, i nie twoja sprawa, czemu". Za każdym odrzuconym wnioskiem, a szczególnie przy tak dużych sumach, idzie przecież rozczarowanie, brak perspektyw lub oddalenie w czasie ważnych inwestycji, w końcu brak potencjalnych nowych miejsc pracy. To nie przelewki, o czym urzędnicy chyba trochę zapomnieli.

Oczywiście tłumaczą się, że praca przed nimi ogromna, wniosków wiele (tylko w tym programie na 400 wniosków 300 trzeba była odrzucić), ale administracja często się tak tłumaczyła i prawie zawsze przegrywała w sądach, jeśli nie polskich, to europejskich. Nie tędy droga.

Jak na razie, niestety, nie widzę nadziei na poprawę. W poniedziałek na sali sądowej nie było przedstawiciela urzędu marszałkowskiego. Stanisław Piskorek, zastępca dyrektora departamentu funduszy strukturalnych urzędu marszałkowskiego, ode mnie się dowiedział, że taka rozprawa w ogóle się odbyła. Oczywiście, że urzędnicy muszą poczekać na uzasadnienie pisemne wyroku, ale gdyby wysłuchali ustnego uzasadnienia, już mogliby się przygotowywać, tym bardziej że takich spraw będzie teraz więcej.

Natomiast bardzo mnie cieszy, że przedsiębiorcy obudzili się, postanowili wreszcie walczyć przed sądem, jeśli nie o pieniądze, to przynajmniej o rzetelność urzędniczą.

Ucywilizować kolejki do lekarza

Jeśli czegoś nie można zwalczyć, trzeba to polubić. Albo choć ucywilizować. Ta zasada dobrze pasuje do kolejek w służbie zdrowia. Niestety, ani działania NFZ, ani medyków tego nam nie ułatwiają.

Od kilkunastu dni "Gazeta Wyborcza" prowadzi akcję "Leczyć po ludzku". Opisujemy m.in. historie ludzi czekających miesiącami, a czasem latami na wizyty u specjalistów, zabiegi planowe czy inne procedury medyczne. Czy tak być musi? Niestety, musi. Kolejki wpisane są w system publicznej służby zdrowia we wszystkich krajach, bo jeszcze nikomu nie udało się zrealizować socjalistycznej utopijnej zasady "każdemu według potrzeb". Słusznie i odważnie wypowiedziała tę prawdę rzeczniczka świętokrzyskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia Beata Szczepanek: - W obecnych czasach kolejki na zabiegi czy część badań diagnostycznych być muszą. Z miesiąca na miesiąc wpływa coraz mniej pieniędzy ze składek zdrowotnych.

Przy okazji nie omieszkała przywalić oponentom. - Mowa o skróceniu czasu oczekiwania na wszystkie zabiegi to PR-owski chwyt dyrektorów - stwierdziła w rozmowie z "Gazetą".

Oj, przyganiał kocioł garnkowi. Bo tego, że z kolejkami źle się czujemy, winni są i NFZ, i dyrektorzy placówek medycznych, i podlegli im pracownicy.

Zacznijmy od Funduszu. Wielokrotnie opisywaliśmy tworzony w bólach rejestr czasu oczekiwania, który dostępny jest na stronach internetowych NFZ. Chronicznie cierpi on na chorobę nieaktualności. Fundusz od lat nie jest w stanie wprowadzić elektronicznego Rejestru Usług Medycznych, który utrudniałby zapychanie kolejek niepotrzebnymi usługami. Bo, niestety, jedni czekają, a inni odwiedzają specjalistów jednego za drugim. Dziś systemowi jest strasznie trudno wychwycić, że np. jedna osoba poszła do dziesięciu specjalistów w ciągu miesiąca, do lekarza pierwszego kontaktu dwadzieścia razy, choć nie jest zbyt chora. NFZ, mimo narzędzi kontroli i karania medyków za niestosowanie się do zapisów umów, nie jest w stanie zdyscyplinować w cywilizowanym zarządzaniu kolejkami. Bo kolejkami trzeba profesjonalnie zarządzać, jeśli pacjenci mają mieć poczucie sprawiedliwości. Żeby nie było okazji do "załatwiania" szybszego terminu wizyty czy sanatorium. Zasady muszą być jasne - miejsce w kolejce jawne, dogodne do sprawdzenia i nie "płynne".

Ale jak kota nie ma, myszy harcują. Przychodnie i szpitale często nic sobie nie robią z czasu, nerwów i poczucia godności pacjentów. Narażają chorych na niepotrzebne pielgrzymki, nie informując ich o nieobecności czy nawet planowanym urlopie lekarza, na którego konsultacje czekali miesiącami. Przesuwają terminy również bez wygodnej informacji. Konia z rzędem temu, kto wskaże mi placówkę publicznej służby zdrowia informującą pacjentów w sprawie kolejki przez telefon, e-mail i za pomocą formularza internetowego.

Kolejki to przykra sprawa, ale znacznie mniej bolą, jeśli ma się poczucie, że ktoś czuwa, aby były jak najmniej dotkliwe.

Zakaz zatrzymywania myślenia

Mija tydzień, a w zasadzie prawie dwa, które w Kielcach upłynęły pod znakiem zamieszania z parkowaniem. Wiele się przez te kilkanaście dni nauczyliśmy, i my kielczanie, i organizująca nam życie władza. Ale nauki nigdy za wiele.

Miejski piętrowy parking Centrum już zaprasza kierowców. Koniec sporów, czy jest tu potrzebny, czy nie (ja uważam, że jest), bo się go już nie zburzy. Trzeba natomiast zastanowić się, czy dobrze funkcjonuje i co można poprawić. Ilość poprawek i niedoróbek zaraz w pierwszych dniach zaskoczyła wielu kierowców. Chodzi o oznakowanie poziome i pionowe ruchu na samym parkingu, kulejącą informację o tym, jak z niego korzystać, źle zaplanowane wyjazd i parkomaty. Niektórzy narzekali też, że parking od razu częściowo zamarzł. Moim zdaniem jak na 23-milionową inwestycję to drobiazgi. Oczywiście fajnie by było, gdyby wszystko grało od początku, ale, niestety, rzadko bywa idealnie. Znaki można przestawiać i uzupełnić, podobnie jak tablice informacyjne, parkomaty już obniżono. A że ostatni poziom zamarzł? Jest zima, ostatni poziom jest odkryty, to trudno, żeby na niego śnieg nie padał. Pomijając już, że ten poziom w ogóle nie był potrzebny, bo kierowcom korzystającym z parkingu wystarczy parter. Na 386 miejsc zajętych jest maksymalnie 80.

Co zrobić, żeby parking się przyjął? Przecież chodzi o to, żeby auta zajmowały jego wszystkie kondygnacje, a nie okoliczne uliczki i podwórka. Niestety, na początku popełniono błąd marketingowy. Gdy na rynek wchodzi się z nowym produktem, musi on być po atrakcyjnej cenie. Czasami warto nawet dać darmowe próbki. A u nas co? Od pierwszego dnia normalna cena. Wprawdzie niemal od razu zaczęła topnieć taryfa nocna, ale to za mało. Moim zdaniem przez tydzień, dwa można było zrobić parkowanie za darmo, a pierwsza godzina nie powinna nic kosztować. Cenę można podnosić, gdy zacznie się zapełniać powiedzmy do 350 miejsc, choć uważam, że miejski parking powinien być jak najtańszy.

Z nową inwestycją nierozerwalnie wiążą się wprowadzone w centrum Kielc zakazy zatrzymywania. Władze miasta potraktowały je tak restrykcyjnie, że zapędziły się z nimi aż na rynek, i to w godzinach, w których parking Centrum nie był jeszcze czynny. Prezydent Wojciech Lubawski przyznał, że to był błąd. Czy przystanie jeszcze na rozsądne - moim zdaniem - postulaty niektórych kupców?

Proponują oni, żeby swoimi samochodami mogli zatrzymać się na maksimum kwadrans, by rozładować towar. Dla jednej, dwóch paczek to wystarczy. To dobry pomysł, stosowany w znacznie bardziej ruchliwych miejscach niż ulice Piotrkowska czy Leśna. Z powodzeniem sprawdza się na przykład w portach lotniczych czy pod hotelami. Zatrzymujemy się, wysadzamy pasażera lub wyładowujemy bagaż i odjeżdżamy, aby zrobić miejsce innemu. Argumentu, że nie można tego bez przerwy pilnować, nie da się obronić. W śródmieściu tak czy inaczej są przecież patrole straży miejskiej i policji, jest monitoring, w końcu za łamanie tych zasad można wlepić większy mandat niż 100 zł, założyć blokadę lub auto odholować. Kilka takich przykładów i konsekwencja wystarczą, aby - jak to ujmuje prezydent Lubawski - zmienić przyzwyczajenia ludzi.

I jeszcze jedno. Nie wrzucajmy wszystkich kupców do jednego worka. Są wśród nich oczywiście osoby myślące anachronicznie, roszczeniowo, ale większość to ciężko pracujący przedsiębiorcy, którzy, płacąc podatki i zapewniając pracę sobie, swoim rodzinom i pracownikom, słusznie domagają się szacunku dla swoich postulatów.

Ratujmy co się da...

... jak w piosence Budki Suflera o starej miłości. Tym razem nie o miłość jednak chodzi, ale o telewizję. Tę publiczną, kielecką, tubę propagandową posła Przemysława Gosiewskiego i partii PiS, wcześniej bezczelnie promującą nieznaną partyjkę Libertas tylko dlatego, że do Libertasu przykleił się LPR, popierany przez kierownictwo TVP.

Dowiedzieliśmy się bowiem, że w obliczu finansowego krachu Telewizja Polska postanowiła oszczędzać na oddziałach regionalnych, obcinając ich budżety o połowę. Najmniejszym grozi powrót pod skrzydła pobliskich metropolii. A przecież jeszcze 8-9 lat temu walczyliśmy, żeby niezależny od Krakowa oddział TVP w Kielcach powstał.

Przeciwnicy obrony "takiej" telewizji mówią, że nie warto. Zapytam przewrotnie: czy okrojenie kieleckiego oddziału do małej redakcji, która będzie tylko dostarczała parę minut programu na antenę krakowską, poprawi niezależność Telewizji Polskiej jako takiej? Czy stanie się ona przez to bardziej obiektywna? Nie. Za to my stracimy nadzieję na rzetelniejszą telewizję publiczną w przyszłości.

Brońmy więc tej telewizji, choć nie takiej telewizji. I krytykujmy to, co nadaje, jeśli zasługuje na krytykę. Ale chwalmy programy, które warto pochwalić. Wierzę, że kiedyś doczekamy się telewizji publicznej na lepszym poziomie. Ale musimy ją w Kielcach mieć.

Dyrektor od promocji nie umie się promować

Mógłbym napisać, że jest coraz lepiej z promocją Kielc, bo to prawda, ale dzisiaj tego nie zrobię. Bo chciałbym, żeby najpierw był o tym przekonany Mieczysław Tomala, dyrektor wydziału edukacji, kultury i sportu, pod który podlega również promocja. A on jakoś wypromować swojej promocji nie potrafi.

W czwartek miał za zadanie przedstawić radnym z komisji edukacji i kultury plan promocji Kielc przez oświatę i kulturę na 2010 r. I zrobił to tak, jakby mu na promocji w ogóle nie zależało. Albo na radnych. Przygotował pięciostronicową informację (mam ją na biurku), ale trudno to nazwać jakimkolwiek planem. Jest to zwykła wyliczanka zaplanowanych imprez, bez wskazania zasięgu oddziaływania promocyjnego, grupy, do jakiej ma ona dotrzeć, środków wykorzystanych ze strony miasta, jak i innych.

Mało tego, kilku ważnych instytucji i wydarzeń zabrakło. Słusznie więc radni rozliczyli dyrektora z promocyjnych braków w jego wystąpieniu. Kielce nie mają szczęścia do osób odpowiedzialnych za promocję. Ostatnio nie radził sobie z tym zadaniem dyrektor Krzysztof Tworogowski, który w końcu dyrektorskie stanowisko stracił, a teraz najwyraźniej temat po łebkach traktuje jego zwierzchnik, dyrektor Tomala. Dam jeden przykład - dyrektorowi oberwało się za brak reklam kieleckich imprez kulturalnych w ogólnopolskiej prasie. I nie umiał się obronić, a przecież mógł. Tydzień temu rozpoczęła się zaplanowana do 2011 roku wielka kampania promocyjna sześciu takich imprez, m.in. festiwali Off Fashion, Nurt i Memorial to Miles. Reklamy poszły już w "Newsweeku" i "Forbes". Dyrektor o tym nie wiedział czy zapomniał?

Najpierw nie mieliśmy promocji, a teraz, kiedy ją zaczynamy mieć, brakuje o niej informacji. Jest to jakiś postęp, ale do przyzwoitego poziomu jeszcze trochę brakuje.

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

Platforma Obywatelska drepcze w miejscu

Platforma, przynajmniej ta w transporcie, to taki pojazd, co na górze nie ma nic. Obserwując ostatnie wybryki działaczy Platformy Obywatelskiej w naszym województwie, mam wrażenie, że i nad nią też żadnej "góry" nie ma.

Premier Donald Tusk, szef tej politycznej Platformy, ostatnio często powtarza, że jego partia daje przykład, jak w demokratyczny sposób wyłaniać kandydatów w wyborach.

Ma oczywiście na myśli prawybory na kandydata na Prezydenta RP. Bo w Świętokrzyskiem to wygląda zupełnie inaczej... W Strawczynie wybory przewodniczących kół PO się w ogóle nie odbyły, bo przewodniczący koła nie był w stanie zawiadomić wszystkich. Wybory w Morawicy komisarz PO Marzena Okła-Drewnowicz unieważniła, bo jeden z członków koła nie został o nich zawiadomiony. W Górnie również jedna członkini nie dostała informacji o zebraniu wyborczym.

To nie wszystko. Dowiedziałem się, że w Ostrowcu w ostatniej chwili przeniesiono termin zebrania - miało się odbyć godzinę wcześniej, a w innym kole zmieniono miejsce - z siedziby PO na prywatne mieszkanie. - Nie mam wątpliwości, że to dlatego, aby w głosowaniu mogli wziąć udział "właściwi" - opowiada jeden z członków PO, który bezskutecznie próbuje oddać głos w tych "demokratycznych" wyborach.

O tym, jak się wybiera Platforma w Świętokrzyskiem, dowiadują się nie tylko członkowie partii i ich rodziny, ale potencjalni wyborcy w regionie. Zamroczeni frakcyjnymi utarczkami platformersi ani się obejrzą, jak powtórzą "sukcesy" z ostatnich lat, osiągając jeden z najgorszych wyników w kraju. Najwyraźniej rozwiązanie niektórych organizacji PO i mianowanie komisarza niewiele zmieniło na dole. A góra chyba sobie już nasz region w walce wyborczej odpuściła. Kto na takiej platformie dalej zajedzie? Przewiduję, że politycy zupełnie innego ugrupowania.

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

ZIEMOWIT NOWAK

GAZETA WYBORCZA

Najwyższy czas przestać odwracać głowę od tego wstydliwego problemu. Psie odchody nie mogą zanieczyszczać chodników, placów zabaw i trawników. Trzeba działać, choć droga przed nami długa, i - można powiedzieć - usłana minami.

Po tym, jak pisałem na ten temat w mijającym tygodniu, odzew mnie zaskoczył. Dzwoniły telefony, forum internetowe rozgrzało się do czerwoności od komentarzy. Najwyraźniej coraz więcej ludzi ma już dość psich pozostałości. A władze Kielc dotychczas odwracały od tego problemu głowę. Straż miejska udawała, że karze właścicieli psów za zanieczyszczanie, urzędnicy udawali, że wystawiają specjalne pojemniki, ale i my, obywatele, udawaliśmy, że coś robimy. Przecież sąsiadowi zwrócić uwagę to wstyd, a nasz piesek jakoś tak dużo tego nie robi...

Ostatnia mroźna i śnieżna zima przelała czarę goryczy. To, co zastaliśmy w mieście po stopnieniu śniegu, trudno nawet opisać.

Co można zrobić szybko? Miasto musi jeszcze w tym roku ułatwić "psiarzom" sprzątanie po swoich pupilach. Potrzebnych jest dużo pojemników albo i nowych koszy na śmieci (podobno nic się takiego nie stanie, jak wyląduje w nich trochę kup), szczególnie w miejscach spacerów, należy, też w tych okolicach, wybudować kilka otoczonych wysoką siatką wybiegów dla psów, a w dzielnicach zabudowanych, np. centrum, psich toalet.

Potrzebna jest edukacja. Pruszcz Gdański przygotowuje plakaty wzorowane na brytyjskich z dzieckiem na placu zabaw, umorusanym na rękach i twarzy psimi odchodami. Szokujące, ale przemawia do wyobraźni.

W końcu potrzebne są kary. Wiadomo, że przyłapanie właściciela psa na gorącym uczynku może być trudne, ale trzeba się postarać, a potem fakt ten przekazać mediom. Niech rozgłoszą. Dość tolerancji dla wstydliwego brudu.

I jeszcze jeden warunek, który zilustruję dowcipem.

Rozmawia dwóch znajomych.

- Co Anglicy robią, żeby mieć taką równą, soczystą trawę?

- Wysiewają, wałują, nawożą, podlewają, a jak wyrośnie, uzupełniają ubytki, dalej nawożą, podlewają, wysiewają, wałują...

- Ale ja to wszystko robię i nie jest taka ładna!

- Poczekaj, daj mi dokończyć. Tak trzeba przez sto lat.

I to nas czeka. Udogodnienia dla psiarzy, edukacja, karanie i tak przez... jeszcze parę lat. I będzie czyściej.